niedziela, 27 sierpnia 2006

Parapetówa na Hwarangdewie

W piątek po egzaminie niektórzy z nas nie byli w najlepszych humorach, a nic tak nie poprawia nastroju jak dobra impreza. Na szczęście na ten dzień planowane było Jibdeuri (po naszemu to nic innego jak zwykła parapetówa). Wpierw trzeba było zrobić wielkie zakupy i jeszcze większe sprzątanie. Goście mieli zjawić się o 16, ale pierwsi przyszli dopiero 20 minut po 17. Ze spodziewanych 30 osób 12 się nie zjawiło, ale taka rzesza ludzi i tak wystarczyła by impreza była udana.
A teraz trochę statystyki: pań było 14, a panów 7 (w tym 3 organizatorów imprezy) - jak widać, proporcje były odpowiednie. Japończycy zawitali w największej liczbie, bo było ich aż 10 (8 Japonek i 2 Japończyków - chyba najwięksi kozacy na zabawie). Dalej mamy jeszcze 2 Chinki, 1 Niemiec (w połowie Koreańczyk). Grono pedagogiczne też miało swojego reprezentanta w postaci profesor Cho, która była jednocześnie jedyną Koreanką. Nie wiedzieć czemu, najpóźniej przyszła polska grupa. Podaję w kolejności jakiej się zjawili: Ola, Dorota, Filip i Emilia, tak, tak, Emilia też do nas zawitała.
Goście poprzynosili różne podarunki. Część, jak proszek do prania czy świece to tradycyjne prezenty wręczane na Jibdeuri. Najbardziej byliśmy jednak zadowoleni z jedzenia i alkoholu, o którym też nie zapomniano.
Towarzystwo rozlokowało się na podłodze wokół stołu. Nie żebyśmy tak bardzo stali się tacy „koreańscy”, po prostu nie było już żadnych innych miejsc. Gości poczęstowaliśmy za to jak najbardziej po polsku, czyli bigosem i alkoholem. Na początku daliśmy coś co tu uchodzi za miejscowy spirytus (gdyż posiada 35%), a co my piliśmy jak polską wódkę. Gdy już doszło do polewania soju, wszyscy rozluźnili się wystarczająco by można było się bawić. Muzyka leciała z komputera Tomka, ale głośniczki nie miały dość wystarczającej mocy, by przebić się przez nasze rozmowy i śmiech.
Japończycy okazali się bardzo otwartymi ludźmi, coś zupełnie odwrotnego do prezentowanych przez różne książki opisów mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni. Nawet 40-letni Matsumoto tryskał humorem i co rusz opowiadał jakieś historyjki, niejednokrotnie sprośne.
Na zakończenie impreza przeniosła się do klubu, gdzie jednak udali się tylko Polacy (w tym Tomek, oczywiście) i Niemiec Pascal. Łukasz i ja zostaliśmy, by posprzątać bałagan, choć co prawda też chcieliśmy iść się dalej bawić, ale nasze skromne zasoby pieniędzy nam na to nie pozwoliły. Dodatkowo następnego dnia musieliśmy wcześnie wstać, by udać się w góry…
Podsumowując, przez nasz dom w sumie przewinęło się około 20 osób; opróżniono cały garnek (a raczej ogromną patelnię) bigosu, 4 miseczki ryżu, kila paczek chipsów, dwa bochenki chleba, 5 czekolad, owoce, 3 soki pomarańczowe, Colę, 2 soki owocowe 7 butelek soju, 1 szampana, trzy 1,5 litrowe butelki piwa, 4 puszki Żywca, 1 Gin, 2 butelki Byeol (taki koreański szampan), jedno wino, ćwiartka Żubrówki i ćwiartka „spirytu”. Nikt nie zginął, rannych nie było, skarg na dolegliwości żołądkowe nie odnotowano. Nakręcono parę filmików, ale niestety żaden nawet się nie umywa do tych kultowych z Nettiza. Ogólnie rzecz biorąc, Jibdeuri zaliczone zostaje w poczet imprez udanych.





Brak komentarzy: