poniedziałek, 21 sierpnia 2006

Teść spoko gość

W naszej nowej kwaterze nie mamy dostępu do Internetu, więc opisy na blogu pojawiają się z pewnym opóźnieniem. Co prawda Tomek w swoim laptopie może łączyć się bezprzewodowo, ale do tego celu trzeba wyjść na zewnątrz i siedzieć pod drzwiami pewnej Francuzki, aby podłączyć się pod jej sieć.

A teraz dalszy ciąg przygód trójki Polaków w Kraju Spokojnego Poranka. Dziś opowiem historię Łukasza, który w ostatni weekend wybrał się z Gowoon do jej rodziny, mieszkającej między Taegu a Busan. Tak w sumie to mieszka tam chyba tylko babka od strony teścia z młodszą siostrą, ale mniejsza z tym, jeśli kogoś interesuje drzewo genealogiczne rodziny Lee, to odsyłam do Gowoon. A wracając do naszej opowieści, Łukasz opuścił nasze doborowe towarzystwo w piątek po zajęciach, by udać się na spotkanie z teściami, którzy mieli czekać na niego na stacji metra. Okazało się, że jednak ich tam nie ma, a powodem tego było małe nieporozumienie, do którego doszło dzień wcześniej. Mianowicie brance Łukasza skończyła się gotówka na karcie telefonicznej i nie mogła się z nim skontaktować, aby spytać czy pasuje mu godzina 14. Wcześniej Łukasz mówił coś, że może nie zdążyć na czas, więc jego udział w wyjeździe został odwołany bez jego wiedzy. Na szczęście udało mu się skontaktować z ojcem Gowoon, który wraz z resztą rodzinki był już w Yongin. Tam na niego zaczekali, aż ten dojechał do nich taksą. Jako, że zapłacił teść, Łukasz zaoszczędził z 10tys.

Już razem, wybrali się w podróż, po drodze mieli zabrać jeszcze Gowoon, która pracuje w LG w Gumi. Jednak najmłodszej siostrze przypomniało się, iż nie ma stroju kąpielowego, więc trzeba było zjechać z trasy, by wstąpić do sklepu. Gdy wszyscy rozeszli się w poszukiwaniu stroju, Łukasz błąkał się bez celu, aż nagle przywołał go teściu i spytał czy podoba mu się pewna koszulka. „Tak, bardzo ładna” odparł nasz kolega. „No to masz, to prezent. Tylko załóż ją teraz” - rzekł ojciec Gowoon. I tak oto przez następne 2 dni Łukasz chodził w tej koszulce, by pokazać, że prezent mu się podoba, co uszczęśliwiło teścia.

Gdy już wreszcie dokonano zakupów wszystkich niezbędnych rzeczy, cała ekspedycja ruszyła w dalszą drogę. Bez większych niespodzianek dotarli do Gumi.

Pod wieczór dotarła cała rodzinka do celu podróży. Noc spędzili w Jjmjilbangu. Tu też doszło do spotkania z babcią Gowoon, która jak tylko może, używa trybu rozkazującego bez żadnych tam honoryfikacji. Ale sposób w jaki mówiła, był niezrozumiały dla cudzoziemca, więc przez weekend Łukasz był skazany na rozmowy jedynie ze swą dziewczyną, gdyż reszta rodziny zaczęła używać między sobą dialektu.

Następnego dnia wszyscy pojechali do domu babki, który mieścił się w małej wiosce na zboczu góry z dala od miejskiego zgiełku. Sama posiadłość była zbudowana w tradycyjnym stylu, wewnątrz chodziło się na boso, siedziało, jadło a nawet spało na podłodze. Nie było tam żadnych krzeseł w europejskim stylu czy też stołów na wysokich nogach. Na szczęście kibel był normalny, a nie dziura w podłodze. Za domem babka wraz z siostrą pielęgnowały mały ogródek, a dookoła jak okiem sięgnąć rozciągały się tarasowe pola ryżu. Dech zapierało od tego widoku, ale Łukasz nie wziął aparatu, więc dokumentacji fotograficznej brak.

W domu czekała już reszta rodziny, ciotki z mężami i dziećmi. Od jednej, co to rozdawała rodzeństwu Gowoon pieniądze jako prezent, Łukasz dostał 10tys. No proszę, nie dość, że się najadł do syta przez te trzy dni to jeszcze dostał po manie, kiedy my tu z Tomkiem żyliśmy na obiadach ze stołówki za 1500 wonów i na kimbabach. Wieczorem zaś wraz z rodzinką nasz dzielny kolega udał się do restauracji, gdzie wypił dwa kieliszki soju z teściem. Zważywszy, że ojciec stroni od alkoholu, było to coś niezwykłego.
Łukasz jeszcze zwiedzał tam jakieś świątynie buddyjskie, ponoć jedyne w Korei, gdzie są kobiety mniszki. Niestety, poza informacją, że było bardzo ładnie i ów kompleks świątynny posiadał po kilka budynków, w których pełno jakichś obrazów, sutr i rzeźb przedstawiających bodhisatwów, nic więcej nam niewiadomo. Acha… w niedzielę odbyła się jeszcze obowiązkowa wizyta w kościele protestanckim, żeby nie było, że nowa rodzina Łukasza nie dba o jego wychowanie teologiczne.

W niedzielę, około północy dotarł nasz kolega z powrotem do naszego domu, wciąż mając na sobie podkoszulek Levisa, który dostał na początku podróży. Teść okazał się być „spoko gościu” jak to go określił Łukasz. No ja się nie dziwię, że tak o ojcu Gowoon się wyraził, w końcu zwiedził sobie trochę Korei, tej bardziej tradycyjnej, w starym stylu, jadał w restauracjach, nawet pił soju. Ja zaś z Tomkiem spędziłem weekend na pisaniu wypracowań. Jedyną odskocznią od szarości dnia była wizyta Filipa o 2 nad ranem w niedzielę z małą, zieloną butelką…











To są moje zdjęcia z podróży po pałacach w Seulu. Może one przybliżą w pewnym stopniu jak mogła wyglądać podróż Łukasza.

Brak komentarzy: