niedziela, 23 listopada 2008

Na obiedzie u Wuja Sama

Koreańczycy żeby jechać do Stanów nie potrzebują od zeszłego tygodnia wizy. Postanowiłem, że nie będę gorszy i też się tam wybiorę bez wizy. Jako iż nie stać mnie na bilet, aby lecieć za Ocean Spokojny, pojechałem do jednej z baz amerykańskich na półwyspie. Przy bramie rejestracja, zostawiasz jeden dokument, a dostajesz przepustkę. Nie wystarczy jednak tylko się uśmiechnąć. Ktoś musi za ciebie poświadczyć. Krótkie pouczenie: nie oddalać się nawet o krok od swojego opiekuna, nie robić zdjęć obiektom wojskowym, nie wychodzić poza wyznaczony obszar – złamanie tego ostatniego zakazu może skończyć się w najlepszym wypadku aresztowaniem…

Dalej jedziemy samochodem, aż do punktu kontrolnego. Strażnik sprawdza przepustki, specjalnym urządzeniem przypominającym lasery z supermarketów potwierdza, że nasz wóz może poruszać się po bazie. – OK, Sir. You may enter. Slalomem omijamy betonowe bloki, metalowy pas, pod którym ukryta jest kolczatka, bunkier z wycelowanym w naszą stronę karabinem maszynowym. Po chwili już jesteśmy na terytorium Stanów Zjednoczonych – w małym miasteczku, liczącym prawie cztery tysiące osób. Zamiast malutkich Hyundai po ulicach jeżdżą ogromne pick-upy marki Dodge, bądź wojskowe Hammery. Nikt nie łamie przepisów, nie ma pędzących dostarczycieli na skuterkach. Przekroczenie prędkości, bądź niewłaściwe zaparkowanie nie jest karane mandatem pieniężnym, lecz punktami. Jeśli uzbierasz ich dostateczną ilość to stracisz prawo do poruszania się pojazdem po bazie. Zważając na rozmiary tego miejsca, z pewnością nie jest to nic miłego.

Miasteczko jest praktycznie samowystarczalne – własny szpital, szkoła podstawowa, średnia, a nawet uniwersytet, poczta, centrum handlowe, kaplica. W tym ostatnim miejscu odbywają się obrzędy niemalże wszystkich religii. Każda ma wyznaczony czas, na który np. wynoszone są obrazy Maryi i krucyfiksy, a wnoszona jest Tora. Jak informuje mnie mój przewodnik i opiekun. Do lutego tego roku odbywały się również obrzędy czarownic.

Do centrum handlowego można wejść, zjeść w fast-foodzie, kupić coś w butikach. Tutaj płaci się walutą amerykańską, a nie wonami. Do samego jednak super marketu wstęp mają tylko obywatele amerykańscy, żeby „przypadkiem nie kwitł nielegalny handel poza bazą” – tłumaczy przewodnik. Na chwilę przerywa rozmowę, podobnie jak wszyscy inni ludzie dookoła: właśnie staruje odrzutowiec. Dopiero gdy huk silników mija powracamy do naszej konwersacji.

Brak komentarzy: