niedziela, 27 sierpnia 2006

Wyprawa na BugHanSan - czyli Powrót Teścia Spoko Gościa

Sobota 26 Sierpnia. Pobudka o 7 rano. W kuchni Łukasz gotuje wodę na kawę. Ciepły kubek od razu stawia mnie na nogi, choć żołądek domaga się czegoś do jedzenia. Robimy sobie kanapki, do tego jajecznica. Jeszcze parę minut w łazience i jesteśmy gotowi do wyjścia. Na zewnątrz temperatura nie przekracza 20 stopni, a to dzięki ulewie jaka przeszła w nocy. Kierujemy swoje kroki w stronę stacji, po drodze mijamy dostawców rozwożących towary do sklepów. W Family Marcie zaopatrujemy się w wodę, by nie niepokoił nas kac/pragnienie w czasie wspinaczki (niewłaściwe skreślić).

Po przejściu bramek siadamy na ławce i czekamy aż nasz pociąg nadjedzie. W międzyczasie jakaś babcia wygania siedzącą obok nas dziewczynę i sama zajmuje jej miejsce. Nas nie ruszy, no chyba, że w ostateczności. Coś tam mówi niby sama do siebie, że ciężko, duszno, ale nikt z oczekujących nie zawraca sobie głowy tym co mówi. W końcu wsiadamy do wagonu. No tak, ósma rano, więc nie ma możliwości byśmy znaleźli siedzące miejsca. O tej porze tłumy Koreańczyków jadą do pracy, na zakupy, kursy i Bóg wie, po co jeszcze, do centrum Seulu. Próbujemy szczęścia w następnym wagonie, ale tu sytuacja podobna. Jedynie zaliczam wszystkie 5 uchwytów, które wiszą zbyt nisko dla kogoś, kto jest wyższy od przeciętnego mieszkańca półwyspu.

Przesiadka na linię numer 1, jeszcze jakieś 10 stacji i jesteśmy na miejscu spotkania. Czekamy na teścia Łukasza. W końcu dzwoni, ale jego komórka jest popsuta i nie słychać zbyt wyraźnie co mówi. Mija jeszcze z 15 minut, aż w końcu udaje nam się odnaleźć na dość rozległej stacji metra. W międzyczasie jakaś Koreanka oferuje nam swoją pomoc, ale byliśmy zbyt ambitni by ją przyjąć. Szkoda, trzeba było przynajmniej wziąć od niej numer telefonu, a tak przeszła mi okazja koło nosa.

Ojciec Gowoon zjawia się wraz ze znajomym z pracy. Krótka wymiana grzeczności i wsiadamy razem w metro, by po jakichś 10 minutach być już na powierzchni. Teść Łukasza zabiera nas na śniadanie, choć mówimy, że dla nas to będzie już drugie. On jednak zaprasza, a my nie staramy się zbytnio, aby mu odmówić. Wchodzimy do małej restauracyjki serwującej jug - kleik ryżowy z różnymi dodatkami. Okazuje się ona wspaniałym lekarstwem na żołądek, który jeszcze odczuwa jibdeuri z poprzedniej nocy.

Po obfitym i bardzo smacznym śniadaniu wsiadamy do taksówki i jedziemy do Parku Narodowego, znajdującego się niecałe 10 minut jazdy samochodem, na północnym krańcu Seulu. Po drodze mijamy różne wille i budynki rządowe, przed którymi stoją jedynie drogie, zagraniczne marki, od Leksusa po BMW. Domy też są tu większe niż w naszym sąsiedztwie, co świadczy o zamożności ludzi tam mieszkających.

Po wyjściu z pojazdu kierujemy kroki do sklepiku, by zaopatrzyć się w wodę, w duże ilości wody. Następnie kupujemy, a raczej nam kupują, bilety i wkraczamy na teren parku. Na ścieżkach pełno ludzi, niejednokrotnie są to ludzie już w podeszłym wieku, ale za to wyposażeni w porządne odzienie i osprzęt. Mijamy ich w milczeniu, gdyż nieznane są tu powitania na szlakach górskich, ale z drugiej strony może to i lepiej, inaczej cały czas mówiłbym tylko Annyeonghaseyo, gdyż w każdy weekend w góry śpieszą tłumy.

Po godzinie wspinaczki doszliśmy do podnóża ogromnej skały, na którą teraz przyszło nam się wspinać. Niejednokrotnie trzeba wchodzić po stromej ścianie, i słowo „ściana” jest tu jak najbardziej na miejscu. Koreańczycy zdają się nie mieć z tym żadnych problemów. Ja zaś zaopatrzony w obuwie o gładkiej podeszwie muszę włożyć w to dużo wysiłku. Docieramy na szczyt, gdzie stoi tablica zapisana chińskimi znakami, mówiąca o tym, że tu przebiegała granica Peakche. Siedzimy na skale, a obok nas przechodzą rzesze amatorów wspinaczki, często zbiegając po stromej i wąskiej zarazem skale, jakby byli na bieżni.

Teść wzywa do siebie Łukasza, wyjaśnia mu co widać ze szczytu, opowiada o dawnej granicy. W końcu jednak schodzimy w dół, po wejściu do lasu, widzimy tylko ścieżkę prowadzącą w dół i otaczającą nas zieleń.






Na dole ponownie bierzemy taksówkę i jedziemy do restauracji. Z artykułów wyciętych z różnych koreańskich jak i japońskich gazet, a wiszących w hallu tegoż lokalu, wnioskuję, że nie jest to jakaś podrzędna knajpka, gdzie można zjeść tani kimbab. Ściągamy buty, siadamy przy niskim stoliku na poduszkach, po paru minutach przynoszą nam obiad, na który składa się zupa podobna do naszego kapuśniaka, jakaś ryba i mnóstwo przystawek tak, iż cały stół jest nimi zastawiony. Teść co jakiś czas zwraca się do Łukasza i wyjaśnia mu nazwy potraw, mówi o tradycyjnych damskich skarpetach wiszących na ścianie lokalu jako dekoracja, czy też poucza jak należy się zachowywać w Korei. Najbardziej zapada mi w pamięć to, że po skończeniu posiłku należy podziękować temu, któremu zawdzięcza się to pożywienie. W naszym przypadku jest to znajomy ojca Gowoon, który płaci za obiad.

Rozkoszując się jedzeniem słyszę, że klient siedzący obok za kotarą jak wyraża kelnerce swoje niezadowolenie. Jeśli dobrze rozumiem, odnosi się ono do jakości produktów. Niedługo kelnerka przychodzi w towarzystwie kierownika restauracji, który siada na ziemi obok mającego wątpliwości klienta i wysłuchuje z powagą jego uwag. Następnie przeprasza za niedogodności i obiecuje, że to się nie powtórzy. Nie słyszę już dalszego ciągu tej dość ciekawej rozmowy, gdyż zjawiają się nowi ludzie zagłuszając konwersację za kotarą.

Po posiłku znowu wsiadamy do taksówki i przejeżdżamy około 2 kilometry, by wysiąść przed wejściem do stacji do metra. Jedziemy razem aż do tej samej stacji, na której wcześniej się spotkaliśmy. Tutaj się rozdzielamy i wraz z Łukaszem wsiadamy w inny pociąg jadący na nasze Hwarangdewo. Już w wagonie zauważamy, że wzbudzamy zainteresowanie grupy dziewcząt, które robią różne podchody by tylko się do nas zbliżyć, a w sumie to do Łukasza, by to on pojawia się w rozmowie prowadzonej przez rozentuzjazmowane nastolatki. Co dwie stacje jedyna siedząca z tej grupy dziewczyna udostępnia swoje miejsce koleżance, by ta również mogła patrzeć w naszą stronę bez odwracania głowy. Niestety dziewczyny zdają się nie mieć skończonych jeszcze 18 lat.







Wysiadamy na naszej stacji i kierujemy się w stronę naszego skromnego mieszkania. Droga w jednym miejscu pnie się ostro pod górę. Tam mija nas na skuterze dostawca jedzenia z pobliskiej restauracji, by zaraz z przeciwnej strony nadjechał samochód, co zmusza nas do zejścia na bok. Idąc tak właśnie razem, mówię do Łukasza: „Rzeczywiście, twój teść to spoko gość…”

Parapetówa na Hwarangdewie

W piątek po egzaminie niektórzy z nas nie byli w najlepszych humorach, a nic tak nie poprawia nastroju jak dobra impreza. Na szczęście na ten dzień planowane było Jibdeuri (po naszemu to nic innego jak zwykła parapetówa). Wpierw trzeba było zrobić wielkie zakupy i jeszcze większe sprzątanie. Goście mieli zjawić się o 16, ale pierwsi przyszli dopiero 20 minut po 17. Ze spodziewanych 30 osób 12 się nie zjawiło, ale taka rzesza ludzi i tak wystarczyła by impreza była udana.
A teraz trochę statystyki: pań było 14, a panów 7 (w tym 3 organizatorów imprezy) - jak widać, proporcje były odpowiednie. Japończycy zawitali w największej liczbie, bo było ich aż 10 (8 Japonek i 2 Japończyków - chyba najwięksi kozacy na zabawie). Dalej mamy jeszcze 2 Chinki, 1 Niemiec (w połowie Koreańczyk). Grono pedagogiczne też miało swojego reprezentanta w postaci profesor Cho, która była jednocześnie jedyną Koreanką. Nie wiedzieć czemu, najpóźniej przyszła polska grupa. Podaję w kolejności jakiej się zjawili: Ola, Dorota, Filip i Emilia, tak, tak, Emilia też do nas zawitała.
Goście poprzynosili różne podarunki. Część, jak proszek do prania czy świece to tradycyjne prezenty wręczane na Jibdeuri. Najbardziej byliśmy jednak zadowoleni z jedzenia i alkoholu, o którym też nie zapomniano.
Towarzystwo rozlokowało się na podłodze wokół stołu. Nie żebyśmy tak bardzo stali się tacy „koreańscy”, po prostu nie było już żadnych innych miejsc. Gości poczęstowaliśmy za to jak najbardziej po polsku, czyli bigosem i alkoholem. Na początku daliśmy coś co tu uchodzi za miejscowy spirytus (gdyż posiada 35%), a co my piliśmy jak polską wódkę. Gdy już doszło do polewania soju, wszyscy rozluźnili się wystarczająco by można było się bawić. Muzyka leciała z komputera Tomka, ale głośniczki nie miały dość wystarczającej mocy, by przebić się przez nasze rozmowy i śmiech.
Japończycy okazali się bardzo otwartymi ludźmi, coś zupełnie odwrotnego do prezentowanych przez różne książki opisów mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni. Nawet 40-letni Matsumoto tryskał humorem i co rusz opowiadał jakieś historyjki, niejednokrotnie sprośne.
Na zakończenie impreza przeniosła się do klubu, gdzie jednak udali się tylko Polacy (w tym Tomek, oczywiście) i Niemiec Pascal. Łukasz i ja zostaliśmy, by posprzątać bałagan, choć co prawda też chcieliśmy iść się dalej bawić, ale nasze skromne zasoby pieniędzy nam na to nie pozwoliły. Dodatkowo następnego dnia musieliśmy wcześnie wstać, by udać się w góry…
Podsumowując, przez nasz dom w sumie przewinęło się około 20 osób; opróżniono cały garnek (a raczej ogromną patelnię) bigosu, 4 miseczki ryżu, kila paczek chipsów, dwa bochenki chleba, 5 czekolad, owoce, 3 soki pomarańczowe, Colę, 2 soki owocowe 7 butelek soju, 1 szampana, trzy 1,5 litrowe butelki piwa, 4 puszki Żywca, 1 Gin, 2 butelki Byeol (taki koreański szampan), jedno wino, ćwiartka Żubrówki i ćwiartka „spirytu”. Nikt nie zginął, rannych nie było, skarg na dolegliwości żołądkowe nie odnotowano. Nakręcono parę filmików, ale niestety żaden nawet się nie umywa do tych kultowych z Nettiza. Ogólnie rzecz biorąc, Jibdeuri zaliczone zostaje w poczet imprez udanych.





Egzamin

W zeszły piątek musieliśmy przebrnąć przez egzaminy połówkowe. A co, nie myślcie sobie, że mu tu tylko balujemy. Od czasu do czasu trzeba przysiąść nad książkami. No, może na co dzień nie widać po nas, żebyśmy się za bardzo przemęczali nauką, ale przed tym nieszczęsnym egzaminem trochę czasu poświęciliśmy na koreański. Nie było to łatwe, bo nasze harmonogramy i tak są już napięte. Na pobudzenie szarych komórek do pracy wykorzystaliśmy kawę i to w dużych ilościach. Nadmiar kofeiny przyczynił się do nadmiernej pobudliwości naszych organizmów. Innymi słowy, cierpieliśmy na nadmiar energii, co przyczyniło się do tego, że nie tylko nie mogliśmy spać, ale i zaczęliśmy wymyślać przeróżne sposoby dla zabicia czasu, jak na przykład zjazd na dziecięcym rowerku z górki o 3 w nocy. Właśnie w czasie intensywnej nauki zrodził się pomysł na film, czy też raczej serial. Jak na razie powstał tylko półminutowy teledysk i 40 sekundowy trailer, ale wszystko wskazuje, iż będą dalsze odcinki. Zdradzę tylko, że akcja toczy się na Dalekim Wschodzie (a co) i zawiera wiele odnośników do kultury tegoż właśnie regionu. Między innymi jest tradycyjny taniec koreański i nasza wersja „Krwawego Sportu”. Niedługo może się z wami podzielimy naszą pracą, ale o tym później, w końcu miałem pisać o egzaminach.
Całość składa się z czterech części: ustna prezentacja jakiegoś zagadnienia; część pisemna-czyli zwykły test ze znajomości koreańskiego; test na znajomość tekstów przerabianych w czasie zajęć i najgorsze ze wszystkich… słuchanie nagrania i odpowiadanie na pytania. Prezentacje odbywały się od poniedziałku do środy. Zadanie polegało na opowiadaniu przez około 5 minut na jakiś temat, a na koniec trzeba było odpowiedzieć na pytania zadawane przez audytorium składające się z reszty studentów. Chłopakom ta część egzaminu poszła dość dobrze, mnie niestety zdarzyły się głupie wpadki (np. zamiast powiedzieć „tradycja”’ wyszło „wibrator”), na szczęście je zauważyłem i dałem radę się poprawić, ale wpłynęło to ujemnie na płynność mojej wypowiedzi. Zwalę winę na stres, żeby nie zostać posądzonym o niewiedzę, he, he.
W piątek odbyło się już normalna część egzaminu. Łukasz nawet ubrał się w garnitur na tę okazję. Na pierwszy ogień poszło słuchanie. Na nagraniu było słuchać różne szumy i trzaski, jakby jakieś odgłosy z ulicy. Zadań było dużo, chociaż słownictwo nie było jakieś wyjątkowo trudne, ale odpowiedzi niejednokrotnie były bardzo podobne do siebie, co utrudniało dokonanie właściwego wyboru, a do tego było zbyt mało czasu by wczytać się w te odpowiedzi przed wysłuchaniem kolejnego nagrania.
Część druga to już zwykły test, na którym były struktury gramatyczne poznane w czasie zajęć. Chyba najłatwiejsza część egzaminu, choć łatwo stracić tu punkty, bo ocenianie jest bardzo surowe i nawet jedna literówka może oznaczać nie zaliczenie zadania.
No i część ostatnia, test ze znajomości czytanek. Wśród tekstów na egzaminie, były nam znane opowiadania z Path Findera (m.in. Piękne Jeju czy też Koreańskie pieniądze). Zauważyłem, że Japończycy wypadli tutaj najlepiej, gdyż znali wszystkie czytanki na pamięć. Jako iż ja nie byłem aż tak ambitny, przypłaciłem to stratą punktu, gdyż nie pamiętałem w jakiej kolejności wrzucało się składniki do sporządzenia Bulgogi. W książce jest napisane: „1.Pokrój mięso. 2.Wrzuć warzywa do garnka. 3.Wrzuć mięso 4. Podsmaż wszystko na dużym ogniu”, ja zaś pomyliłem punkt 2 z 1 (jakby to była jakaś różnica), no i punkt w plecy.
A skąd w ogóle ten wymysł na egzaminy połówkowe? I czy nie zaliczenie go ma jakieś konsekwencje? No więc niestety ma. W ciągu roku są 4 semestry, każdy po 10 tygodni. W połowie kursu jak i na koniec mamy egzamin, by go zaliczyć trzeba uzyskać z każdej części minimum 60%, a w sumie z całości musimy mieć 70%. Na przykład, jeśli z pierwszego egzaminu na rozumienie ze słuchu uzyskamy 60%, to na końcowym trzeba dostać już 80%. Obie części zalicza się raz, bez możliwości poprawki, najwyżej powtarzanie semestru wchodzi w grę. Do oceny końcowej brane są też inne kryteria, które niestety nie są jasno określone przez jakikolwiek regulamin. Jeśli ktoś zawsze miał odrobione prace domowe to może dzięki temu uzyska 1% więcej jeśli będzie mu brakować. Aktywność na zajęciach też jest ważna, no i chyba osobiste odczucia nauczyciela. Niestety brak jasnych zasad nie ułatwia sprawy, a wręcz odwrotnie, tylko je komplikuje w odczuciu studentów. Dlatego nie ma innego rozwiązania jak uczyć się i jeszcze raz uczyć.

Podpatrzone z ulicy III

A oto kolejna porcja naszych obserwacji i przemyśleń na temat koreańskiej ulicy. Wbrew zapewnieniom Koreańczyków nie uważam, by na seulskich drogach było bezpiecznie. Nie raz zdarzyło się, że już miałem przejść przez skrzyżowanie, bo akurat zapaliło się zielone światło, gdy tu nagle z dużą prędkością przed mym nosem przejeżdża autobus. Widziałem też jak kierowcy stojący na skrajnym lewym pasie sześcio pasmówki, przypominali sobie, że muszą skręcić w prawo, więc co robią? Przecinają całą ulicę, gdy właśnie zmieniło się światło. Najgorsze jednak są skutery, które nie przestrzegają żadnych przepisów. Najczęściej takim środkiem lokomocji podróżują dostawcy jedzenia. Wyobraźcie sobie skrzyżowanie w centrum miasta, czerwone światło dla jadących ze wschodu na zachód i właśnie z tego kierunku nadjeżdża roznosiciel ramyonów. Przecina skrzyżowanie, bo musi skręcić w lewo, nie zważając na to, iż może doprowadzić do kolizji w czasie tego manewru. Następnie wjeżdża na chodnik i nie zwalniając nic a nic, przemyka między przechodniami, by następnie wjechać w wąską, jednokierunkową uliczkę i do tego pod prąd. Wspomnę jeszcze, że kierowcy tych pojazdów rzadko kiedy noszą jakiekolwiek kaski, a jeśli już mają takowe, to niejednokrotnie jest to zwykły kask, jakich używa się na budowie.

Boczne uliczki są bardzo wąskie i nie ma na nich chodników, często ludzie przeciskają się między mini ciężarówką, z której właśnie wypakowują towar do sklepów, a nadjeżdżającym z naprzeciwka samochodem. Do tego często jeszcze dołączy się jakiś skuter, więc trzeba tulić się do ściany budynku, by nie zostać rozjechanym, bo oczywiście żaden kierowca nawet nie pomyśli aby zwolnić.

Jak już jesteśmy przy opisywaniu zachowań kierowców to muszę napomknąć, że ich pomysłowość, aby umieścić jak najwięcej rzeczy na małej powierzchni przeznaczonej do transportu towarów, jest doprawdy zaskakująca. Na przykład na takim skuterku, na siedzeniu za kierowcą ustawione są jakieś walizki, a na nich stoi sobie pies bez żadnego zabezpieczenia. Żeby było zabawniej taki właśnie skuter wyprzedza autobus na autostradzie, a zwierzak trzyma się jakby nigdy nic. Czy też te małe ciężarówki, na których piętrzy się góra różnych pudeł, które wyglądają jak Garbus z reklamy Ikea.

Kierowcy autobusów często nie zatrzymują się przy krawężniku, bo stoi już przy nim inny autobus albo taksówka. Często więc stoi sobie tak na środku drogi, tamując ruch. Zdarza się, że kierujący tymi pojazdami czekają aż pasażer rozmieni pieniądze na bilet, co może trwać nawet 3 minuty, no bo w końcu klient nasz pan.







poniedziałek, 21 sierpnia 2006

Teść spoko gość

W naszej nowej kwaterze nie mamy dostępu do Internetu, więc opisy na blogu pojawiają się z pewnym opóźnieniem. Co prawda Tomek w swoim laptopie może łączyć się bezprzewodowo, ale do tego celu trzeba wyjść na zewnątrz i siedzieć pod drzwiami pewnej Francuzki, aby podłączyć się pod jej sieć.

A teraz dalszy ciąg przygód trójki Polaków w Kraju Spokojnego Poranka. Dziś opowiem historię Łukasza, który w ostatni weekend wybrał się z Gowoon do jej rodziny, mieszkającej między Taegu a Busan. Tak w sumie to mieszka tam chyba tylko babka od strony teścia z młodszą siostrą, ale mniejsza z tym, jeśli kogoś interesuje drzewo genealogiczne rodziny Lee, to odsyłam do Gowoon. A wracając do naszej opowieści, Łukasz opuścił nasze doborowe towarzystwo w piątek po zajęciach, by udać się na spotkanie z teściami, którzy mieli czekać na niego na stacji metra. Okazało się, że jednak ich tam nie ma, a powodem tego było małe nieporozumienie, do którego doszło dzień wcześniej. Mianowicie brance Łukasza skończyła się gotówka na karcie telefonicznej i nie mogła się z nim skontaktować, aby spytać czy pasuje mu godzina 14. Wcześniej Łukasz mówił coś, że może nie zdążyć na czas, więc jego udział w wyjeździe został odwołany bez jego wiedzy. Na szczęście udało mu się skontaktować z ojcem Gowoon, który wraz z resztą rodzinki był już w Yongin. Tam na niego zaczekali, aż ten dojechał do nich taksą. Jako, że zapłacił teść, Łukasz zaoszczędził z 10tys.

Już razem, wybrali się w podróż, po drodze mieli zabrać jeszcze Gowoon, która pracuje w LG w Gumi. Jednak najmłodszej siostrze przypomniało się, iż nie ma stroju kąpielowego, więc trzeba było zjechać z trasy, by wstąpić do sklepu. Gdy wszyscy rozeszli się w poszukiwaniu stroju, Łukasz błąkał się bez celu, aż nagle przywołał go teściu i spytał czy podoba mu się pewna koszulka. „Tak, bardzo ładna” odparł nasz kolega. „No to masz, to prezent. Tylko załóż ją teraz” - rzekł ojciec Gowoon. I tak oto przez następne 2 dni Łukasz chodził w tej koszulce, by pokazać, że prezent mu się podoba, co uszczęśliwiło teścia.

Gdy już wreszcie dokonano zakupów wszystkich niezbędnych rzeczy, cała ekspedycja ruszyła w dalszą drogę. Bez większych niespodzianek dotarli do Gumi.

Pod wieczór dotarła cała rodzinka do celu podróży. Noc spędzili w Jjmjilbangu. Tu też doszło do spotkania z babcią Gowoon, która jak tylko może, używa trybu rozkazującego bez żadnych tam honoryfikacji. Ale sposób w jaki mówiła, był niezrozumiały dla cudzoziemca, więc przez weekend Łukasz był skazany na rozmowy jedynie ze swą dziewczyną, gdyż reszta rodziny zaczęła używać między sobą dialektu.

Następnego dnia wszyscy pojechali do domu babki, który mieścił się w małej wiosce na zboczu góry z dala od miejskiego zgiełku. Sama posiadłość była zbudowana w tradycyjnym stylu, wewnątrz chodziło się na boso, siedziało, jadło a nawet spało na podłodze. Nie było tam żadnych krzeseł w europejskim stylu czy też stołów na wysokich nogach. Na szczęście kibel był normalny, a nie dziura w podłodze. Za domem babka wraz z siostrą pielęgnowały mały ogródek, a dookoła jak okiem sięgnąć rozciągały się tarasowe pola ryżu. Dech zapierało od tego widoku, ale Łukasz nie wziął aparatu, więc dokumentacji fotograficznej brak.

W domu czekała już reszta rodziny, ciotki z mężami i dziećmi. Od jednej, co to rozdawała rodzeństwu Gowoon pieniądze jako prezent, Łukasz dostał 10tys. No proszę, nie dość, że się najadł do syta przez te trzy dni to jeszcze dostał po manie, kiedy my tu z Tomkiem żyliśmy na obiadach ze stołówki za 1500 wonów i na kimbabach. Wieczorem zaś wraz z rodzinką nasz dzielny kolega udał się do restauracji, gdzie wypił dwa kieliszki soju z teściem. Zważywszy, że ojciec stroni od alkoholu, było to coś niezwykłego.
Łukasz jeszcze zwiedzał tam jakieś świątynie buddyjskie, ponoć jedyne w Korei, gdzie są kobiety mniszki. Niestety, poza informacją, że było bardzo ładnie i ów kompleks świątynny posiadał po kilka budynków, w których pełno jakichś obrazów, sutr i rzeźb przedstawiających bodhisatwów, nic więcej nam niewiadomo. Acha… w niedzielę odbyła się jeszcze obowiązkowa wizyta w kościele protestanckim, żeby nie było, że nowa rodzina Łukasza nie dba o jego wychowanie teologiczne.

W niedzielę, około północy dotarł nasz kolega z powrotem do naszego domu, wciąż mając na sobie podkoszulek Levisa, który dostał na początku podróży. Teść okazał się być „spoko gościu” jak to go określił Łukasz. No ja się nie dziwię, że tak o ojcu Gowoon się wyraził, w końcu zwiedził sobie trochę Korei, tej bardziej tradycyjnej, w starym stylu, jadał w restauracjach, nawet pił soju. Ja zaś z Tomkiem spędziłem weekend na pisaniu wypracowań. Jedyną odskocznią od szarości dnia była wizyta Filipa o 2 nad ranem w niedzielę z małą, zieloną butelką…











To są moje zdjęcia z podróży po pałacach w Seulu. Może one przybliżą w pewnym stopniu jak mogła wyglądać podróż Łukasza.

‘Czy mówi tu ktoś po koreańsku?’ ‘Yes, I do’- czyli jak się mówi w Korei

Będąc w Korei prędzej czy później trzeba w końcu się odezwać do jakiegoś tubylca. Lecz nawet jeśli uczysz się tego języku nie możesz być pewien, czy uda ci się porozumieć. Problem tkwi głównie w naszej odmienności. Koreańczycy, gdy widzą białoskórego obcokrajowca od razu starają się go unikać. Mając nadzieję, że nie zada on żadnego pytania, bo będą musieli mu odpowiedzieć. Mieszkańcy tego kraju są bardzo mili i zawsze starają się pomóc na ile tylko mogą, lecz większość z nich nie zna żadnych języków obcych, chociaż już od podstawówki uczą się angielskiego, który jest raczej na dość opłakanym poziomie. No chyba, że ktoś był w Ameryce, ale takich mimo wszystko nie znajdziecie zbyt dużo.

My jednak, dzielni studenci koreanistyki znamy język koreański na jako takim poziomie, więc przynajmniej teoretycznie, powinniśmy umieć się porozumieć w takich kwestiach jak np. zakup MP3 Playera.

Pewnego razu wraz z Filipem, Dorotą i Tomkiem udałem się do TechnoMartu, gdzie można kupić różny sprzęt elektroniczny po okazyjnych cenach, jeśli wpierw nie popełnisz samobójstwa, bo zakup czegokolwiek w tym sklepie nie jest rzeczą łatwą. Filip, który miał trochę więcej gotówki przy sobie, postanowił wejść w posiadanie i-Poda. Pyta więc sprzedawcę (oczywiście po koreańsku) „Który z wystawionych tu MP3 Playerów pan poleca?”. Odpowiedź a raczej jej brak trochę nas zaskoczył. Poza zwykłym „hm” i wybałuszeniem oczu przez sprzedawcę, nie dowiedzieliśmy się tego o co spytał Filip. Ten zaś ponowił swoje pytanie, ale sytuacja tylko się powtórzyła. Postanowiłem wkroczyć do akcji i sformułowałem trochę inne pytanie: „Który z tych MP3 jest pana zdaniem najlepszy?”. Tym razem sprzedawca coś odpowiedział: „I not understand”. Dorota widząc, że nam coś nie idzie zadała podobne pytanie do tych dwóch naszych, ale sprzedawca tylko powiedział sam do siebie: „Czemu oni nie mówią po koreańsku? Angielski nie jest moją najmocniejszą stroną.”

Można się zastanawiać czemu ów Koreańczyk nas nie rozumiał. Może mówiliśmy nie wyraźnie, a może zrobiliśmy jakieś błędy? Prawda jednak jest trochę inna. Koreańczycy widząc białego obcokrajowca myślą tak: „To niemożliwe by taki człowiek opanował nasz trudny język.” Dlatego nie raz wzbudziliśmy niemałe zamieszanie gdy w otoczeniu obcych nam Koreańczyków, któryś z nas zaczął coś tam gadać w ich mowie.

Innym razem jadąc metrem, zauważyłem, że do wagonu wsiadł staruszek, który ledwo trzymał się na nogach. Jako że nie było nigdzie wolnego miejsca, wstałem i powiedziałem „Proszę, niech pan sobie usiądzie”. Dziadek zamiast usiąść zmieszał się tylko i zaczął szukać gdzieś tam głęboko ukrytych w pamięci słów, których się tam kiedyś nauczył po angielsku. Powtórzyłem więc jeszcze raz, a starszy człowiek na to: „No, no, phenk yu”. Ja jednak nie dałem za wygraną i odpowiedziałem, że to żaden problem i by sobie usiadł. W końcu dał się przekonać, lecz zamiast usłyszeć jakiegoś gomauo dziadek rzekł „phenk yu”, mimo, że od 40 sekund mówiłem do niego w jego ojczystym języku.

Jednak najlepszy jak do tej pory był nasz dozorca, gdy przyszliśmy się do niego zameldować. Łukasz mu wszystko wyjaśnia po koreańsku, choć tabliczka nad głową dozorcy głosi „How can I help you?”. Rozmowa trwa z parę minut. Nie jest źle, nie padło żadne słowo po angielsku. Zostajemy wprowadzeni do mieszkania, rozmawiamy sobie o tym, że należy sprzątać, by zamykać okna jak wychodzimy z domu. „Jeśli chcecie odkręcić gaz musicie przekręcić ten zawór w prawo, a następnie docisnąć tym pokrętłem, bo to trochę stara maszynka, i już można gotować” tłumaczy nam dozorca. Najlepsze jednak jak doszło do liczenia sprzętu, jaki znajduje się w mieszkaniu. „Stół, teble, rozumiecie? One stół, ok.? Krzesła, raz, dwa, thri. Thri rozumiecie?” wyliczał Koreańczyk. Dziwne, że wcześniej nie przyszło mu do głowy, iż możemy nie znać słów typu zawór albo pokrętło. Najwidoczniej to są słowa, których uczą na pierwszych zajęciach w Korei, a liczebniki już powyżej 2 to zaawansowany koreański.

To tylko parę przykładów z jakimi się tu spotykamy. Taki stan rzeczy ma się dlatego, że niewielu obcokrajowców zwłaszcza z Europy i Ameryki zna koreański, stąd to zdziwienie jakie wywołujemy. Łukasz wpadł nawet na pomysł, by pracować w cyrku jako żywa atrakcja. Już widzę te transparenty: „Panie i panowie, o to cud nad cudy, wrzucie temu białemu obcokrajowcowi pieniądze a zacznie mówić, i to po koreańsku!!....”

Podpatrzone z ulicy II

Podróżując zatłoczonymi ulicami Seulu jedyne samochody, które można dostrzec, to te krajowej produkcji. Na próżno szukać tu europejskich czy amerykańskich marek, choć i te się zdarzają, ale bardzo rzadko. Jednak jak już dostrzeże się samochód ze starego lądu to najczęściej jest to nie byle jaka maszyna. Mercedes klasy S, nowe BMW, Porsche albo Ferrari. Wśród zwykłych ludzi niepodzielnie rządzą pojazdy koreańskie. Hyundai, KIA, a nawet Daewoo. To ostatnie jak pamiętamy ogłosiło bankructwo kilka lat temu i zostało wykupione przez General Motors, które w Korei pozostało przy nazwie Daewoo. Słyszałem, że dzięki temu bardzo dobrze się sprzedaje.

Inną rzeczą, która dla nas obcokrajowców wydaje się być śmieszna, to wszelkiego rodzaju prace wykonywane przez młode Koreanki, mające na celu zachęcenie potencjalnych klientów do skorzystania z oferty ich sklepu. Na przykład przed wjazdem na podziemny parking TechnoMartu stoją dwa podesty, na których to dwie dziewczyny w krótkich spódniczkach, butach o strasznie grubej podeszwie i równie grubych skarpetach witają klientów wjeżdżających do sklepów. Najzabawniejszy jest sposób w jaki to robią, a mianowicie tańczą na tych wcześniej wspomnianych podestach, informując przez mikrofony, które mają przyczepione wraz ze słuchawkami do czapek, o miejscach wolnych na parkingu. Gdy ktoś zdecyduje się wjechać, dziewczyny przestają tańczyć i kłaniają się kierowcy, dziękując mu przy tym za, że postanowił odwiedzić ich sklep, po czym znowu zaczynają tańczyć.

Niektóre takie hostessy zamiast tańczyć stoją tylko przed sklepem z mikrofonem i wypluwają z siebie taki potok słów, że z trudnością człowiek wyłapuje jedynie pojedyncze słowa. W innych miejscach, jak choćby park rozrywki, każdy pracownik musi pozdrowić klienta w jakiś specyficzny sposób, np. przez machanie do niego obiema dłońmi. Wyobraźcie sobie rząd, w którym stoi od 5 do 10 osób, ubranych w takie same kolorowe mundurki, machających do was i dziękującym przy tym za odwiedziny.
Podobnie jest w większości sklepów, restauracji, a nawet autobusów, gdzie sprzedawcy, kelnerzy czy też kierowcy pozdrawiają was „Annyong haseyo?” czy też „Oese oseyo”, często dodatkowo przy tym się kłaniając.

W pewnej zaś restauracji serwującej japoński ramyon, po wejściu do lokalu zostałem zasypany chórem powitań. Nie zdziwiło mnie to już zbytnio, ale gdy kucharz krzyczał, że potrawa jest już gotowa, zaraz za nim każdy inny pracownik od kelnera po pomywacza wtórował mu w objaśnianiu tejże niesamowitej nowiny. W sumie dobry sposób na obudzenie klienta, który zasnął czekając na swój obiad. Ja jednak chciałem poznać, dlaczego tak krzyczą za każdym razem jak kucharz skończy pichcić, zwłaszcza, że lokal był naprawdę małych rozmiarów, tak iż każdy zmuszony był siedzieć przy barze i jeden raz by wystarczył, aby powiadomić klienta. Odpowiedź była taka, że to japoński sposób typowy dla tego typu barów. No cóż, co kraj to obyczaj.

Największym jednak dziwactwem Koreańczyków to manifestowanie przez pary faktu bycia ze sobą, co objawia się w ubieraniu identycznych strojów. Wszędzie można zobaczyć pary ubrane w jednakowe barwy, a nawet w te same bluzki, spodnie, czy też buty. Czasami, jak na przykład w lunaparku, zakochani w sobie po uszy młodzi Koreańczycy zakładają jeszcze jakieś gadżety, typu świecące rogi, uszy królika, itp. Zastanawiam się czy u nas by to przeszło, zwłaszcza te różowe koszule, noszone zarówno przez kobiety jak i mężczyzn.

Jak już jesteśmy przy opisywaniu garderoby to muszę wspomnieć o obsesji Koreanek, by być wyższymi. Dlatego wszystkie chodzą na wysokim obcasie i chyba osiągnęły perfekcję w używaniu tych butów w bojowych warunkach. Nieraz już widziałem jak tak ubrana kobieta wbiega po schodach do metra, omija tłum ludzi, następnie zbiega po ruchomych schodach i w ostatniej chwili łapie pociąg, niejednokrotnie rozmawiając przy tym przez telefon. Niestety niektóre Koreanki starają się być wyższymi nawet jak idą z chłopakiem do Lotte World (taki koreański Disneyland). Takie buty są dobre do kawiarni, ale nie nadają się do biegania po ogromnym parku rozrywki. Dowodem na to, że mam rację, był widok pary, w której chłopak chodził od jednej atrakcji do drugiej, a jakieś 5 metrów za nim podążała dziewczyna, która najwyraźniej miała kłopoty już z chodzeniem. Ale co tam ból i niewygoda, gdy można poszczycić się paroma centymetrami więcej. Dla nas może to wydawać się głupie, ale tutaj tak nie jest, zwłaszcza dla płci pięknej. Około 70 procent Koreanek twierdzi, że są zbyt grube i ciągle się głodzi. Niejednokrotnie źle się kończy takie niedożywianie. Popularne są też operacje plastyczne, dzięki którym oczy czy też nosy Koreanek stają się bardziej europejskie.

Inna sprawa ma się z mężczyznami. Co prawda nie brakuje tu takich co pewnie więcej czasu spędza u kosmetyczki niż niejedna kobieta, ale proporcje w stosunku do płci pięknej są odwrotne. Otóż 70 procent facetów nawet jeśli ma nadwagę i to sporą, i tak uważa się za adonisów. I proszę mi powiedzieć czy nie jest to zdrowe podejście?





Po przeprowadzce do domu Sadako…

Wreszcie otrzymałem telefon od Justyny, w którym poinformowała nas, że możemy się przenieść do Seulu. „Nareszcie!” pomyślałem. Koniec z codziennymi pobudkami o 6 rano i spędzaniu 2,5 godziny na dojazdach. W czwartek po zajęciach Songuk przyjechał po nasze bagaże do Yongin, gdzie już czekał na niego Tomek, na którego spadł „zaszczyt” ostatniej podróży do, bądź co bądź, naszego wspaniałego akademika, który przez ostatnie 3 i pół tygodnia zastępował nam dom.

W tym czasie wraz z Łukaszem pojechaliśmy na HwarangDae, gdzie mieści się nasze nowe lokum. Nazwa stacji metra wzięła się od Uniwersytetu żeńskiego, który znajduje się w pobliżu, co oznacza, że codziennie parę set dziewczyn będzie przechodzić w pobliżu naszego domu. Nic tylko ręce zacierać. Dodatkowym plusem jest to, iż z tejże stacji jest blisko do naszego aphateu (z ang. apartment).

Mieszkanie znajduje się na 2 piętrze (u nas to by było 1 piętro) 3-(4) piętrowego budynku z ciemnej cegły i dachem wyłożonym niebieską dachówką. Cała okolica jak i blok wygląda jak scenografia do jakiegoś azjatyckiego horroru. Ciasne uliczki, dookoła wysokie szare bloki, czasem między nimi jakiś mały plac zabaw. Roślinności też jest mało, parę drzew w miniaturowych ogródkach tych szczęśliwców, którzy mają własny domek wciśnięty pomiędzy dwa bloki.

Również i nasze aphateu nie jest jakichś tam imponujących rozmiarów, jeden pokój-salon, który jednocześnie jest też kuchnią i jadalnią. Do tego mamy jeszcze dwie sypialnie, w jednej zamieszkał Łukasz z Tomkiem. W ich pokoju oprócz dwóch łóżek znajduje się jedyna szafa, z której jesteśmy zmuszeni korzystać we trójkę. W moim zaś pokoju jest jedno dużo łóżko, zajmujące prawie cały pokój, ledwo zmieściło się tu małe biurko. Na szczęście jest i łazienka. Ta nie wiedzieć czemu od razu skojarzyła mi się z „Dark Water”. Ściany wyłożone białymi kafelkami, na podłodze zaś brązowe. Całość sprawia wrażenie jakby układano je w pośpiechu. Mamy jeszcze dwa balkony oddzielone od wnętrza mieszkania przesuwanymi, szklanymi drzwiami.

Po wejściu do mieszkania należy zdjąć buty i zostawić je w czymś, co nazywam przedpokojem, a mianowicie kawałku podłogi, który znajduje się na poziomie klatki schodowej. Poziom mieszkania jest o jakieś 10-15 centymetrów wyżej. Rzeczą rzucającą się w oczy to brak grzejników, również cienkie szyby nie pozostawiają cienia wątpliwości, iż zimą będzie tu strasznie zimno, no chyba, że będziemy korzystać z ogrzewania podłogowego.

Z tyłu naszego mieszkania biegnie autostrada, więc jest dość głośno gdy otworzy się okna. Z przodu zaś mamy widok na nasze podwórko, na którym stoją maszty z powiewającymi, lecz już trochę wypłowiałymi, flagami Korei i uniwersytetu.

Na prawo od nas, w przeciwległym rogu podwórka mieszka Emilia, której mieszkanie utrwaliło mnie w przekonaniu, że niedługo na pewno spotkamy tu jakiegoś ducha. A o to dlaczego tak myślę: w jednej sypialni Emilia ma ogromnego na całą ścianę grzyba, którego administracja przychodzi usunąć już chyba z pół roku. Jeszcze wam się to nie skojarzyło z pewnym filmem? Tam co prawda grzyb był na suficie, ale klimat jaki panuje w mieszkaniu jest taki sam. Do tego znalazłem zdjęcie Emilii ze swoimi studentami i z nim… profesorem B. Jak zwykle na jego twarzy nie uraczyłem uśmiechu, a ten znany z wykładów, świdrujący wzrok przeniknął mnie do szpiku kości. No tak, „Wielki Brat patrzy”.

Złowrogiego klimatu dodają jeszcze kruki, które wieczorami siadają na dachach i patrzą gdzieś w okna mieszkań. Najgorszy jest jednak ten odgłos urządzeń elektrycznych, który niesie się po okolicy, taki monotonny dźwięk jakby ciągle włączonej lodówki. A czarne, długie włosy jakiejś kobiety, które znalazłem zarówno w łazience jak i moim pokoju nasuwają tylko jedną myśl… Oj będzie się działo.



środa, 16 sierpnia 2006

Dzień Wyzwolenia

Siedzę przed kompem słuchając „Different World” i stwierdzam, że nowa płyta Ironów będzie rewelacyjna. Już trochę mam dość koreańskiej muzy, w autobusach kierowcy puszczają jakieś tradycyjne kawałki, gdzie wokalistka (wiem, że to słowo nie pasuje) to jakaś babcia, która wszystkie piosenki śpiewa, a raczej ryczy na podobną modłę. Uszy mogą odpaść człowiekowi. Co innego z muzyką pop, tę da się chociaż słuchać, no może z wyjątkiem tych wszystkich boys bandów, gdzie (ponoć) najprzystojniejsi faceci o głosach niczym dziewczynki i którzy spędzają u fryzjera więcej czasu niż ja spędzam na zajęciach, śpiewają o nieszczęśliwej miłości.

Wczoraj było święto w Korei - Dzień Wyzwolenia spod Okupacji Japońskiej. Na ulicach aż roiło się od flag narodowych, były defilady i oficjalne przemówienia, na których przedstawiciele rządu z prezydentem Rohem na czele krytykowali obecną politykę Japonii. Odbyły się oczywiście też demonstracje anty-japońskie pod ambasadą, doszło do potyczki z policją, spłonęły zdjęcia z podobizną premiera Koizumiego. Na głowę tego ostatniego we wczorajszej i dzisiejszej prasie posypał się grad krytyki w związku z jego wczorajszą wizytą w świątyni shinto, w której Japończycy czczą pamięć wszystkich swoich poległych żołnierzy w czasie II Wojny Światowej, nawet tych co zostali skazani przez Trybunał ds. Zbrodni Wojennych. Japońscy studenci zapytani dzisiaj przeze mnie co wczoraj robili, odpowiadali tak samo, że spędzili cały wtorek w domu, obawiając się, iż na mieście mogliby się spotkać z wrogim nastawieniem. Cała ta sprawa z okupacją japońską jest bardzo ciekawa. Łukasz zauważył podczas wycieczki do DMZ (Strefa Zdemilitaryzowana), że japońska przewodniczka mówi co innego niż przewodnik angielski. A mianowicie w japońskim komentarzu pełno jest szczegółów dotyczących wojny koreańskiej oraz samej strefy, jednak słowem nawet nie wspomniano o 35 latach panowania Japonii, które przyczyniło się do podziału półwyspu i w konsekwencji doprowadziło do bratniej wojny.

wtorek, 15 sierpnia 2006

Wizyta w kinie

Dziś trochę o kinie koreańskim, ale nie chodzi mi tu o kinematografię, gdyż na jej opisywanie nie ma tu miejsca, chociaż kto wie, może kiedyś… Wracając do tematu, kina koreańskie to przeważnie wielkie kompleksy, choć pewnie gdzieś można znaleźć małe przytulne w starym stylu. Jednak jeszcze na takie nie natrafiłem. Same sale niczym się nie różnią od naszych, choć można oglądać filmy w najwyższej cyfrowej jakości, tak jakby ktoś puścił film na DVD. Pierwszy film na którym byłem w Korei to Gweamul (ang. Monster), wtedy to po pierwszych 5 minutach nagle zaczął się ciąć obraz. Błąd naprawiono i zaczęliśmy oglądanie od początku, a przed tym, jak i po seansie, obsługa kina cały czas nas przepraszała za niedogodności, choć ja tym bym wolał darmowy karnet, albo zwrot połowy ceny biletu. Jak już jesteśmy przy cenie to wynosi ona 7 tys. wonów (ok. 7 USD). Dźwięk to pełne surround, ale czasami ma się dziwne wrażenie, gdy słychać nagle głos za swoimi plecami - na początku myślałem, że ktoś bezustannie nawija za mną, dopiero po chwili jak wsłuchałem się w tekst rozmowy doszło do mnie, iż to kwestia z filmu. W każdym bądź razie niezbyt mi przypadł ten pomysł, choć zwiększa to realizm. Inną ciekawostką jest krótki filmik o tym jak zachowywać się w kinie w czasie seansu. Tę instrukcję, którą miałem okazję zobaczyć stworzono na wzór trailera z prawdziwymi aktorami, którzy wystąpili we właściwym filmie. Dość ciekawy a przy tym zabawny pomysł, gdyż pełno w nim gagów.

Teraz trochę o fabule filmu „Monster”, który jest hitem tego lata i pobija wszelkie rekordy oglądalności w Korei. Producenci reklamują go jako produkcję z pogranicza horroru i science-finction. Ja osobiście uważam, i wiele osób ze mną się zgadza, że to raczej coś w rodzaju czarnej komedii. Historia jest bardzo prosta, otóż amerykański naukowiec wylewa do rzeki Han jakieś chemikalia, a po 6 latach w wodach tejże rzeki pojawia się tytułowy potwór, przypominający zmutowaną kałamarnicę. Główny bohater, który nawiasem jest skończonym debilem, prowadzi wraz z ojcem budkę z napojami nad brzegiem Han. Właśnie miał sprzedać parę piw (Hite w tym filmie jest reklamowany non-stop), gdy zauważył coś uwieszonego spodu mostu. To coś wpadło do wody, nawet skusiło się na piwo, które wrzucił nasz sprzedawca, by wybawić z wody dziwne coś, a chwilę potem znalazł się już na brzegu i taranował ludzi. I tu o dziwo nie usłyszałem na sali jęków przerażenia, ani słynnego „Ommo” z ust damskiej części publiczności, a zamiast tego był śmiech, dużo śmiechu. Choć na ekranie lała się krew, ludzie śmiali się jak potwór pochłaniał trochę przygrubego chłopca. Przyznam, że to dość dziwne poczucie humoru, ale mi też się ono udzieliło.

Wracając do fabuły, potwór po zniszczeniu paru samochodów, zabiciu kilkunastu ludzi, w końcu wskoczył do wody zabierając ze sobą córkę głównego bohatera. Następna scena ma miejsce na jakiejś sali gimnastycznej, gdzie ludzie opłakują swoich bliskich przed ścianą pełną zdjęć ofiar potwora. Pojawiają się też pozostali bohaterowie tej opowieści, brat (buntownik) i siostra naszego sprzedawcy, będąca zarazem zawodową łuczniczką. Scena rozpaczy rodziny znowu wywołała falę śmiechu i nie był to ostatni raz w czasie trwania tego filmu.

Następnie wszyscy, którzy przebywali na brzegu zostają przewiezieni do szpitala na obserwację, a oba brzegi Han zostają zamknięte przez wojsko. Już w szpitalu główny bohater zostaje zamknięty w izolatce za to, że jak „walczył” z potworem to został opryskany jego krwią, która mogła być skażona. W nocy dostaje telefon od córki - ta znajduje się gdzieś w kanałach. Cała rodzina wyrusza więc na ratunek najmłodszemu członkowi rodziny, ale wpierw musi uciec ze szpitala…

Oglądając ten film nie można się wyzbyć uczucia, że jest on antyamerykański i słusznie, bo jak można zauważyć to dość popularne ostatnimi czasy w koreańskim kinie (ale np. w HanBanDo - pol. Półwysep koreański, skrytykowano bardzo Japonię, która znów atakuje Koreę). Motyw z wylaniem chemikaliów do rzeki naprawdę miał miejsce. Grupa amerykańskich żołnierzy zatruło pewien odcinek Han, lecz dzięki interwencji politycznej całej sprawie ukręcono łeb. Najlepszy tekst z tego filmu to „ssibal yangi” (pierdoleni Jankesi), który mówi wszystko o nastawieniu Koreańczyków, przynajmniej twórców filmu, do ciągłej interwencji Amerykanów (jest też wątek z Irakiem).

Podsumowując, film jest łatwy i przyjemny, nie wymaga zbyt dużego myślenia, a poza tym miło zobaczyć, że nie wszyscy lubią Wujka Sama. Warto obejrzeć, choć rewelacji proszę się nie spodziewać. Jest to zapewne najlepszy film grozy (choć trudno mi pisać to słowo po reakcji widowni) jaki ukazał się tego lata w Korei, a tych wyszło co nie miara.

Na oficjalnej stronie www.thehost.co.kr możecie obejrzeć trailery i zdjęcia z tego filmu.

poniedziałek, 14 sierpnia 2006

Korea w obiektywie Wita

Możecie podziwiać zdjęcia WiTa. Niestety musiałem je zmniejszyć by móc wrzucić je na bloga, ale coś za coś.

Wielkie dzięki WiT, za udostępnienie mi swoich zdjęć i zgodę na ich publikację na tym oto blogu. Przy tych fotach moje zdjęcia to kiepska amatorszczyzna, ale dosyć tych zachwytów. Zapraszam do oglądania.