poniedziałek, 31 lipca 2006

Seul nocą…

Wczoraj Łukasz i ja wstaliśmy wcześnie rano, by udać się na spotkanie z Gowoon i jej rodziną, która zaproponowała nam udział we mszy w kościele protestanckim. Nie mogłem odpuścić okazji zobaczenia jak wygląda msza po koreańsku i jak w ogóle wygląda niedziela w kościele nie-katolickim, więc z chęcią aprobatą przystałem na propozycję.

Pierwsze zdziwienie to wygląd samego kościoła, który mieścił się na 2 piętrze małego bloku. Jedyna informacja o tym przybytku od strony ulicy to szyld głoszący, że tu znajduje się kościół protestancki. Po wejściu na drugie piętro, zostaliśmy wprowadzeni do sali, pełniącej rolę kaplicy. Przy wejściu powitał nas pastor. Tak naprawdę to byliśmy niezłą atrakcją dla przebywających tam ludzi. Wszyscy się pytali skąd jesteśmy i witali się z nami.

Po zajęciu miejsca w ławie między bratem Gowoon a jej ojcem, zaczął się wstęp, czyli wspólne śpiewanie pieśni. Po odśpiewaniu 5, zaczęła się prawdziwa uroczystość.

Obok mównicy zasiadł chór, w którym śpiewała mama Gowoon. Dziewczyna Łukasza zaś prowadziła zajęcia w kaplicy dla dzieci. W czasie całej mszy było dużo śpiewów (w sumie nie wiem czy określenia z kościoła katolickiego są tu odpowiednie, ale nie jestem religioznawcą, więc proszę o wybaczenie). Były też kazania, w jednym pastor mówił: „Królestwo Niebieskie jest podobne do czekania na autobus na przystanku pełnym ludzi. W tłumie tym są ludzi w różnym wieku - młodzi, starzy, ale nie wszyscy czekają na ten sam autobus. Ten zaś nie zatrzyma się jeśli nie wyciągniesz ręki, bo jeśli kierowca nie widzi, by ktoś chciał się zabrać, to nie ma sensu się zatrzymywać”.

Innym dość ciekawym momentem było przedstawienie nas całej wspólnocie parafialnej w czasie mszy przez pastora. Na powitanie zostaliśmy zasypani oklaskami, a po mszy zaproszono nas do wspólnego posiłku. W czasie którego jedna z kobiet bardzo chciała, bym poznał jej córkę. A to się pytała czy nie chcę dokładki, a to mi przyniosła deser. Jednak swoim zachowaniem matka przyczyniła się do tego, że jej córka nie chciała nawet słyszeć by zacząć ze mną rozmowę.

Po wszystkim pojechałem z Łukaszem i Gowoon na KangNam, by tam poznać jej najlepszą koleżankę InGyong. Gowoon bardzo chciała jej przedstawić Łukasza, a ja zabrałem się z nimi. Miejsce spotkania było w najbogatszej dzielnicy Seulu, pełnej klubów, suljibów i kin. W trójkę czekaliśmy na InGyong w kawiarni Star Bucks.

Koleżanka okazała się bardzo miłą osobą, do tego bardzo otwartą, którą nie raziła obecność dwójki obcokrajowców. Padła nawet propozycja byśmy wszyscy poszli do kina na Gwemul (pol. Potwór), ale na miejscu powiedziano nam, że nie ma już miejsc. I w ten sposób wylądowaliśmy w suljibie. Zabawa trwała w najlepsze, gdy już musieliśmy się zbierać do domu. Niestety żaden autobus, który zabrałby nas z powrotem do Yongin, już nie kursował. To skandal by w takim mieście jak Seul nie było transportu po 22. Dziewczyny poszły do domu, choć Gowoon twierdziła, jakoby jej rodzice na pewno nie mieli nic przeciwko jeśli przenocowalibyśmy w ich domu. Nie chcieliśmy jednak sprawiać kłopotu. Dlatego też udaliśmy się z Łukaszem w dwójkę do Jjijjimbangu - takiej koreańskiej łaźni.




Po uiszczeniu opłaty w wysokości 7 tys. wonów (1000 wonów to ok. 1 USD) dostaliśmy klucz do szafki, gdzie zostawiliśmy nasze ubrania, oraz coś w rodzaju pidżamy. Łaźnie są osobno dla pań i panów, a korzystając z jej uroków jest się całkowicie gołym. Tutaj muszę podzielić się pewnym spostrzeżeniem, otóż w Azji naprawdę wszystko jest małe:)

W środku skorzystaliśmy z natrysków, pod którymi dokładnie się opłukaliśmy i zmyliśmy wszelkie mydliny, by następnie zanurzyć się w basenach. Temperatura wynosiła 29 i 40 stopni. Jeszcze skorzystaliśmy z sauny i byliśmy gotowi, by udać się na spoczynek do wspólnej sali dla przedstawicieli obu płci. Przebrani w nasze pidżamki, ułożyliśmy się na drewnianej podłodze obok kilkudziesięciu już śpiących Koreańczyków obojga płci. Głowy ułożyliśmy na drewnianych zagłówkach, a dzięki pobytowi w saunie zasnęliśmy jak dzieci, by obudzić się o 6.30 wypoczęci, mimo spania na twardej podłodze.

Stamtąd udaliśmy się prosto na uniwerek, a dzięki temu, że nocowaliśmy w Seulu zyskaliśmy ok. 1,5 godziny snu.

piątek, 28 lipca 2006

Monsun w Korei

Wczoraj miałem okazję zobaczyć oraz poczuć na własnej skórze co to jest monsun. W wiadomościach mówili, że będzie Changma, ale nie zdawałem sobie sprawy z możliwości tego zjawiska. Zresztą nie padało jak wychodziliśmy o 6 rano. Piekło zaczęło się na stacji Oede, skąd musiałem przebiec około 100 metrów aż do budynków uniwersyteckich. Oczywiście przemokłem do ostatniej nitki. Na szczęście było 26 stopni, więc żadna choroba mi nie groziła. Z powrotem zaopatrzyłem się w parasol w pobliskim markecie, był to w sumie drogi interes (9 tyś. wonów), no, ale nie chciałem już biegać w tym deszczu i szukać czegoś tańszego.

Dziś już dobrze uzbrojony, żaden monsun nie był mi groźny. Poza tym, dziś nie był już taki mocny. Na zajęciach jedna Japonka powiedziała mi coś co chyba było komplementem, a mianowicie, że jestem słodki ^.^ i wyglądam jak Harry Potter^^*. Ogólnie panie w grupie są spoko, można sobie porozmawiać, dowiedzieć się czegoś o Japonii, różnych obyczajach, itd. Na temat urody nie będę się wypowiadał, bo to już zależy od osobistych gustów. Jak dla mnie w każdym bądź razie są trochę za stare, jedna ma niemniej jak ze 35 lat. W każdym bądź razie dziś padło pytanie, czy mam dziewczynę, a ponieważ odpowiedź była negatywna, nauczycielka zażartowała, że będzie robić zapisy na mnie, co jak się okazało nie było by złym pomysłem (dla nich, nie dla mnie), bo tylko 2 z nich mają facetów.

Taka atmosfera panuje przez cały czas na wszystkich zajęciach. Często jesteśmy dzieleni na małe grupki, po 3 osoby i mamy jakiś problem wspólnie rozwiązać, mając przy tym możliwość dowiedzenia się czegoś o innej kulturze. Jest przy tym wiele śmiechu, co sprzeczne jest trochę ze stereotypem Japończyka, który nigdy się nie śmieje w obcym towarzystwie. Zresztą nie ma większych problemów by się porozumieć z nimi po koreańsku, gdyż gramatyka japońska jest podobna i łatwo im się przestawić.

środa, 26 lipca 2006

Pierwsze zajęcia...

Dziś po pobudce o 5 rano wyruszyliśmy na uniwerek, by zdać ostatni egzamin. Całej naszej trójce udało się dostać na 2 poziom (najniższy jest 1, a potem 2 aż do 6). Całkiem nieźle, zwłaszcza, że część ludzi z Polski, którzy dłużej uczyli się koreańskiego od nas podostawało się na 1. Poza tym egzaminatorka powiedziała nam: „Dość dobrze opanowaliście gramatykę i możecie się trochę nudzić na 2 poziomie, ale musicie nauczyć się Korean-style, bo teraz za bardzo myślicie jak Polacy”.

Naszą trójkę rozdzielono do różnych grup. W ten sposób znalazłem się w grupie z 1 Japończykiem, 5 Japonkami (tak na marginesie, to Japończycy stanowią tu najliczniejszą kolonię), 1 Chińczykiem i 1 Niemcem (którego korzenie też raczej są azjatyckie).

Zajęcia są prowadzono po koreańsku od początku do końca. Od 9 do 13, po 50 minut i 10 minut przerwy. Atmosfera jest dość luźna i każdy próbuje dowiedzieć się czegoś o osobie, obok której siedzi. Jako, że z jednej jak i drugiej strony mnie siedzą Japonki, rozmawiałem głównie z nimi. Jedno z pytań jakie mi zadano trochę mnie zaskoczyło, a mianowicie po jakiemu mówi się w Polsce? Najzabawniejsze było to, iż moje wyjaśnienia nie mieściły się w głowie mojej sąsiadce, bo jak to możliwe, by u nas mówiono po polsku?! „W Polsce jest polski, tak? Czyli mówicie po niemiecku, tak? Niemcy to wasi sąsiedzi. A może po angielsku?” ciągnęła dalej nie przekonana Japonka. A gdy odrzekłem, że polski jest podobny raczej do języków naszych sąsiadów z południa i ze wschodu to wywołałem jedynie kolejne zdziwienia – To w tych językach ktokolwiek mówi?





Miejsce jak po bitwie, czyli "Strajk na Oede" - zepsuł nam nerwy nie raz

wtorek, 25 lipca 2006

Przygoda w suljibie

Wczoraj wieczorem na stołówce spotkaliśmy naszych starych znajomych: Sung-wook, InSoo, Hanę, oraz Gowoon. Po krótkiej wymianie zdań dziewczyny wróciły do Seulu, a Tomek i ja postanowiliśmy zrobić małą imprezkę w akademiku z ww. Oni mieli pić wódkę zakupioną na Okęciu, a my soju (koreańską wódkę tyle, że 20%), w końcu następnego dnia mieliśmy egzamin i nie chcieliśmy się skończyć.

Zrobiliśmy zakupy w „pobliskim” sklepie, czyli w Family Mart oddalony od naszego akademika o jakieś 20 minut piechotą w jedną stronę. Na szczęście zawiózł nas tam nasz szofer - Kyoung-o. Chłopaki mieli wpaść po 21, bo wtedy kończyli pracę, ale jak się okazało praca się przeciągnęła i z imprezy nic nie wyszło. Dlatego po spożyciu zakupionego soju, postanowiliśmy pójść na „miasto” do suljib (koreański pub). W środku poczuliśmy się jak w filmie. Buty zostawiliśmy przed główną salą, zaraz przy wejściu, tak że na dobrą sprawę ktoś idący ulicą mógłby zabrać nasze adidasy. Siedzieliśmy na poduszkach przy niskim stole, na którym był palnik i sami smażyliśmy sobie mięso, by następnie owinięte w różne sałaty z dodatkami cebuli, czosnku itp., oraz zmoczone w różnych przyprawach (głównie w sosie sojowym) powędrowało do naszych przełyków, służąc nam za tzw. „zagrychę” do kolejnych butelek soju.

Jako, że godzina była późna, a my mieszkamy na uboczu, w lokalu poza nami nie było już innych klientów. Aczumoni (przyp. zwrot do starszej kobiety, np. właścicielki lokalu) śmiała się, gdy Tomek zapytał się jak mamy jeść szczypce kraba (czy też innego stawonoga). A nie było to łatwe, gdyż zanurzony uprzednio w ostrym sosie nie nadawał się by wziąć go bezpośrednio do ręki, a jak wiadomo tam się je pałeczkami, więc nie ma mowy o talerzach, bo pokarm ze wspólnej misy trafia do ust. Dodatkowo te szczypce były w pancerzu, więc by dotrzeć do mięsa trzeba go pogryźć, co przypomina jedzenie skorupki od jajka.

Uradowana aczumoni udzieliła nam rad, ale nie na wiele to się zdało, więc zajęliśmy się innymi smakołykami, których nie wymienię z nazwy, gdyż często trudno nam znaleźć polski odpowiednik. Ale chyba zrobiliśmy wrażenie na właścicielce, bo dostaliśmy jeszcze gratis arbuza.



W dobrych humorach wracaliśmy do akademca, którego drzwi miały się zamknąć o północy, gdy nagle przed sklepem w stylu naszej Żabki, dostrzegliśmy trzech Koreańczyków pijących piwa. Jako że siedzieli przy stoliku, który często jest wystawiony przed tego typy sklepami, postanowiliśmy do nich dołączyć. Ci pozytywnie odpowiedzieli na nasze zapytanie i po chwili piliśmy piwo (na ich koszt) z wcześniej nie znanymi nam ludźmi. Okazało się, że 2 lata nauki nie poszły w las, bo całkiem dobrze się dogadywaliśmy. Niestety alkohol choć dużo słabszy od polskiego, dla mnie okazał się i tak za mocny (być może było to spowodowane zmęczeniem po podróży) i by nie zasnąć przed sklepem, udałem się do domu. Chłopaki zostali zaś przed sklepem i dalej się świetnie bawili. Na koniec w drodze do akademika w asyście trójki Koreańczyków odśpiewali Hwol, hwol narakaja... Impreza przeniosła się przed akademik i zakończyła się o 3 w nocy, ale jedynym który tak długo wytrwał, był Tomek, przez co rano był najmniej wyspany.

7.40 ktoś wali do drzwi, otwieram oczy i myślę gdzie jestem. Osobnikiem który się dobijał był Łukasz, jedyny zdolny wstać, gdy zadzwonił budzik. Po szybkiej porannej toalecie ruszyliśmy na stołówkę. Tomek nie był w stanie zwlec się z łóżka. Z powrotem podwiózł nas Kyoung-o, którego robotą jest jeżdżenie po tym kampusie Caravanem i wożenie jakichś dokumentów, ludzi i itd. Dziennie robi ok. 100 km!!!

Z akademca zabraliśmy wciąż śpiącego Tomka i ruszyliśmy do Seulu na spotykanie z Hye Jin. Razem pojechaliśmy wyrabiać wizy, a potem szybko na uczelnię, by zdać egzamin wstępny. Na szczęście część ustną przenieśli nam na jutro. Teraz tylko będziemy musieli wstać o 5, by dojechać na ten uniwerek, gdyż podróż metrem i autobusem z naszego obecnego miejsca zamieszkania trwa 2h 40min.

A propos autobusu, zauważyłem, że głos zapowiadający kolejne przystanki jest mi skądś znany. Po dłuższej chwili przypomniałem sobie, ten głos jest bardzo podobny do tego co zapowiadał zadania na kasecie do Hanguko 1.

poniedziałek, 24 lipca 2006

Już w Korei

Podróż samolotem wraz z przesiadką w Istanbule trwała ok. 14 godzin. W tym czasie siedmiokrotnie zmienialiśmy strefy czasowe i niemniej krotnie wołaliśmy po stewardów, by ci przynieśli nam coś mocniejszego do picia – w końcu coś trzeba było robić przez tak długi czas.

Oprócz nas, w samolocie byli prawie sami Koreańczycy. Słysząc jak rozmawiają, wiedzieliśmy, że nie jest to podróż do innego kraju UE. Już po wylądowaniu zostaliśmy zasypani pytaniami od celników, kierowców taksówek, sprzedawców biletów... w bezbłędnej angielszczyźnie.

Na lotnisku czekała dziewczyna Łukasza, która powiadomiła nas jak mamy się udać do Yongin, miejscowości na południe od Seulu, skąd przyjechać mieli po nas pracownicy wydziału polonistyki z Oede. Na sam uniwersytet, a raczej jego podmiejski kampus, dotarliśmy 5 godzin po wylądowaniu Powodem tego było pewne nieporozumienie językowe, otóż ww. pracownicy szukali nas po złej stronie ulicy (w końcu trudno dostrzec troje Polaków, bo ci przecież niczym się nie wyróżniają z tłumu Koreańczyków).






Pierwszą noc spędziliśmy w akademiku należącym do liceum, a znajdującego się nieopodal Oede. Sam kampus jest położony w górach i do najbliższej osady ludzkiej trzeba się trochę przejść, ale i tak poza NoreBang (baru karaoke) i całodobowego Family Mart, to nic tam nie ma. Jeśli chodzi jednak o sam uniwerek i liceum, to w życiu nie widziałem piękniejszego ośrodka edukacyjnego. Korty, boiska do kosza i akademiki z 2-osobowymi pokojami, łazienkami i klimatyzacją. Obecnie jest tu teraz obóz języka angielskiego dla dzieci, którymi opiekują się... nasi znajomi Koreańczycy, m.in. InSoo, Sung-wook i cała reszta osób poznanych jeszcze w akademiku na Słowiańskiej.

Drugiego dnia, po odespaniu jet legu wstaliśmy ok. 12 i pojechaliśmy z Łukaszem zwiedzać Seul (podróż to 1,5h jazdy autobusem, a potem jeszcze ok. 30 min metrem). Na miejscu miała czekać Gowoon, ale nie dość, że się spóźniła, to tylko jak się zjawiła oznajmiła nam, iż musimy się przeprowadzić. I tak zamiast zwiedzania miasta, musieliśmy przez kolejne 2 godziny przemieszczać się środkami komunikacji miejskiej, a potem podmiejskiej (tym razem już w trójkę). Przeniesiono nas do akademika dla wykładowców przy wydziale polonistyki (jedyna różnica w wyposażeniu pokojów to TV). Potem przyjechali przyszli teściowie Łukasza, którzy zabrali nas na obiad. Nasz kolega był trochę podenerwowany, gdyż musiał odpowiadać na pytania, gdy my w tym czasie z Tomkiem rozkoszowaliśmy się ośmiornicą. No, ja próbowałem się rozkoszować, gdyż jeszcze nie opanowałem do końca sztuki władania pałeczkami, ale jakoś dokończyłem strawę.


Następnego dnia mieliśmy okazję zjeść obiad z profesorem Kimem, dyrektorem polonistyki, a Tomek znalazł gracza w osobie doktora Kima do gry w baduka.

poniedziałek, 10 lipca 2006

Odliczanie...

Już za 2 tygodnie będziemy w Korei, wiec wpadłem na pomysł, by założyć ten oto blog, dla tych wszystkich co będą chcieli dowiedzieć się czegoś o tym kraju. Na razie nic ciekawego nie ma, a to ze względu, że większość czasu zajmują mi teraz przygotowania do podroży, ale jak tylko zajedziemy do Seulu wezmę się za pisanie i pstrykanie fotek.

Wy w tym czasie możecie pisać czego się spodziewacie po tym blogu, co chcielibyście tu zobaczyć, itp., itd....

Nie marnujcie więc czasu i piszcie.