Wyprawa na BugHanSan - czyli Powrót Teścia Spoko Gościa
Po przejściu bramek siadamy na ławce i czekamy aż nasz pociąg nadjedzie. W międzyczasie jakaś babcia wygania siedzącą obok nas dziewczynę i sama zajmuje jej miejsce. Nas nie ruszy, no chyba, że w ostateczności. Coś tam mówi niby sama do siebie, że ciężko, duszno, ale nikt z oczekujących nie zawraca sobie głowy tym co mówi. W końcu wsiadamy do wagonu. No tak, ósma rano, więc nie ma możliwości byśmy znaleźli siedzące miejsca. O tej porze tłumy Koreańczyków jadą do pracy, na zakupy, kursy i Bóg wie, po co jeszcze, do centrum Seulu. Próbujemy szczęścia w następnym wagonie, ale tu sytuacja podobna. Jedynie zaliczam wszystkie 5 uchwytów, które wiszą zbyt nisko dla kogoś, kto jest wyższy od przeciętnego mieszkańca półwyspu.
Przesiadka na linię numer 1, jeszcze jakieś 10 stacji i jesteśmy na miejscu spotkania. Czekamy na teścia Łukasza. W końcu dzwoni, ale jego komórka jest popsuta i nie słychać zbyt wyraźnie co mówi. Mija jeszcze z 15 minut, aż w końcu udaje nam się odnaleźć na dość rozległej stacji metra. W międzyczasie jakaś Koreanka oferuje nam swoją pomoc, ale byliśmy zbyt ambitni by ją przyjąć. Szkoda, trzeba było przynajmniej wziąć od niej numer telefonu, a tak przeszła mi okazja koło nosa.
Ojciec Gowoon zjawia się wraz ze znajomym z pracy. Krótka wymiana grzeczności i wsiadamy razem w metro, by po jakichś 10 minutach być już na powierzchni. Teść Łukasza zabiera nas na śniadanie, choć mówimy, że dla nas to będzie już drugie. On jednak zaprasza, a my nie staramy się zbytnio, aby mu odmówić. Wchodzimy do małej restauracyjki serwującej jug - kleik ryżowy z różnymi dodatkami. Okazuje się ona wspaniałym lekarstwem na żołądek, który jeszcze odczuwa jibdeuri z poprzedniej nocy.
Po obfitym i bardzo smacznym śniadaniu wsiadamy do taksówki i jedziemy do Parku Narodowego, znajdującego się niecałe 10 minut jazdy samochodem, na północnym krańcu Seulu. Po drodze mijamy różne wille i budynki rządowe, przed którymi stoją jedynie drogie, zagraniczne marki, od Leksusa po BMW. Domy też są tu większe niż w naszym sąsiedztwie, co świadczy o zamożności ludzi tam mieszkających.
Po wyjściu z pojazdu kierujemy kroki do sklepiku, by zaopatrzyć się w wodę, w duże ilości wody. Następnie kupujemy, a raczej nam kupują, bilety i wkraczamy na teren parku. Na ścieżkach pełno ludzi, niejednokrotnie są to ludzie już w podeszłym wieku, ale za to wyposażeni w porządne odzienie i osprzęt. Mijamy ich w milczeniu, gdyż nieznane są tu powitania na szlakach górskich, ale z drugiej strony może to i lepiej, inaczej cały czas mówiłbym tylko Annyeonghaseyo, gdyż w każdy weekend w góry śpieszą tłumy.
Po godzinie wspinaczki doszliśmy do podnóża ogromnej skały, na którą teraz przyszło nam się wspinać. Niejednokrotnie trzeba wchodzić po stromej ścianie, i słowo „ściana” jest tu jak najbardziej na miejscu. Koreańczycy zdają się nie mieć z tym żadnych problemów. Ja zaś zaopatrzony w obuwie o gładkiej podeszwie muszę włożyć w to dużo wysiłku. Docieramy na szczyt, gdzie stoi tablica zapisana chińskimi znakami, mówiąca o tym, że tu przebiegała granica Peakche. Siedzimy na skale, a obok nas przechodzą rzesze amatorów wspinaczki, często zbiegając po stromej i wąskiej zarazem skale, jakby byli na bieżni.
Teść wzywa do siebie Łukasza, wyjaśnia mu co widać ze szczytu, opowiada o dawnej granicy. W końcu jednak schodzimy w dół, po wejściu do lasu, widzimy tylko ścieżkę prowadzącą w dół i otaczającą nas zieleń.
Rozkoszując się jedzeniem słyszę, że klient siedzący obok za kotarą jak wyraża kelnerce swoje niezadowolenie. Jeśli dobrze rozumiem, odnosi się ono do jakości produktów. Niedługo kelnerka przychodzi w towarzystwie kierownika restauracji, który siada na ziemi obok mającego wątpliwości klienta i wysłuchuje z powagą jego uwag. Następnie przeprasza za niedogodności i obiecuje, że to się nie powtórzy. Nie słyszę już dalszego ciągu tej dość ciekawej rozmowy, gdyż zjawiają się nowi ludzie zagłuszając konwersację za kotarą.
Po posiłku znowu wsiadamy do taksówki i przejeżdżamy około 2 kilometry, by wysiąść przed wejściem do stacji do metra. Jedziemy razem aż do tej samej stacji, na której wcześniej się spotkaliśmy. Tutaj się rozdzielamy i wraz z Łukaszem wsiadamy w inny pociąg jadący na nasze Hwarangdewo. Już w wagonie zauważamy, że wzbudzamy zainteresowanie grupy dziewcząt, które robią różne podchody by tylko się do nas zbliżyć, a w sumie to do Łukasza, by to on pojawia się w rozmowie prowadzonej przez rozentuzjazmowane nastolatki. Co dwie stacje jedyna siedząca z tej grupy dziewczyna udostępnia swoje miejsce koleżance, by ta również mogła patrzeć w naszą stronę bez odwracania głowy. Niestety dziewczyny zdają się nie mieć skończonych jeszcze 18 lat.