niedziela, 27 sierpnia 2006

Wyprawa na BugHanSan - czyli Powrót Teścia Spoko Gościa

Sobota 26 Sierpnia. Pobudka o 7 rano. W kuchni Łukasz gotuje wodę na kawę. Ciepły kubek od razu stawia mnie na nogi, choć żołądek domaga się czegoś do jedzenia. Robimy sobie kanapki, do tego jajecznica. Jeszcze parę minut w łazience i jesteśmy gotowi do wyjścia. Na zewnątrz temperatura nie przekracza 20 stopni, a to dzięki ulewie jaka przeszła w nocy. Kierujemy swoje kroki w stronę stacji, po drodze mijamy dostawców rozwożących towary do sklepów. W Family Marcie zaopatrujemy się w wodę, by nie niepokoił nas kac/pragnienie w czasie wspinaczki (niewłaściwe skreślić).

Po przejściu bramek siadamy na ławce i czekamy aż nasz pociąg nadjedzie. W międzyczasie jakaś babcia wygania siedzącą obok nas dziewczynę i sama zajmuje jej miejsce. Nas nie ruszy, no chyba, że w ostateczności. Coś tam mówi niby sama do siebie, że ciężko, duszno, ale nikt z oczekujących nie zawraca sobie głowy tym co mówi. W końcu wsiadamy do wagonu. No tak, ósma rano, więc nie ma możliwości byśmy znaleźli siedzące miejsca. O tej porze tłumy Koreańczyków jadą do pracy, na zakupy, kursy i Bóg wie, po co jeszcze, do centrum Seulu. Próbujemy szczęścia w następnym wagonie, ale tu sytuacja podobna. Jedynie zaliczam wszystkie 5 uchwytów, które wiszą zbyt nisko dla kogoś, kto jest wyższy od przeciętnego mieszkańca półwyspu.

Przesiadka na linię numer 1, jeszcze jakieś 10 stacji i jesteśmy na miejscu spotkania. Czekamy na teścia Łukasza. W końcu dzwoni, ale jego komórka jest popsuta i nie słychać zbyt wyraźnie co mówi. Mija jeszcze z 15 minut, aż w końcu udaje nam się odnaleźć na dość rozległej stacji metra. W międzyczasie jakaś Koreanka oferuje nam swoją pomoc, ale byliśmy zbyt ambitni by ją przyjąć. Szkoda, trzeba było przynajmniej wziąć od niej numer telefonu, a tak przeszła mi okazja koło nosa.

Ojciec Gowoon zjawia się wraz ze znajomym z pracy. Krótka wymiana grzeczności i wsiadamy razem w metro, by po jakichś 10 minutach być już na powierzchni. Teść Łukasza zabiera nas na śniadanie, choć mówimy, że dla nas to będzie już drugie. On jednak zaprasza, a my nie staramy się zbytnio, aby mu odmówić. Wchodzimy do małej restauracyjki serwującej jug - kleik ryżowy z różnymi dodatkami. Okazuje się ona wspaniałym lekarstwem na żołądek, który jeszcze odczuwa jibdeuri z poprzedniej nocy.

Po obfitym i bardzo smacznym śniadaniu wsiadamy do taksówki i jedziemy do Parku Narodowego, znajdującego się niecałe 10 minut jazdy samochodem, na północnym krańcu Seulu. Po drodze mijamy różne wille i budynki rządowe, przed którymi stoją jedynie drogie, zagraniczne marki, od Leksusa po BMW. Domy też są tu większe niż w naszym sąsiedztwie, co świadczy o zamożności ludzi tam mieszkających.

Po wyjściu z pojazdu kierujemy kroki do sklepiku, by zaopatrzyć się w wodę, w duże ilości wody. Następnie kupujemy, a raczej nam kupują, bilety i wkraczamy na teren parku. Na ścieżkach pełno ludzi, niejednokrotnie są to ludzie już w podeszłym wieku, ale za to wyposażeni w porządne odzienie i osprzęt. Mijamy ich w milczeniu, gdyż nieznane są tu powitania na szlakach górskich, ale z drugiej strony może to i lepiej, inaczej cały czas mówiłbym tylko Annyeonghaseyo, gdyż w każdy weekend w góry śpieszą tłumy.

Po godzinie wspinaczki doszliśmy do podnóża ogromnej skały, na którą teraz przyszło nam się wspinać. Niejednokrotnie trzeba wchodzić po stromej ścianie, i słowo „ściana” jest tu jak najbardziej na miejscu. Koreańczycy zdają się nie mieć z tym żadnych problemów. Ja zaś zaopatrzony w obuwie o gładkiej podeszwie muszę włożyć w to dużo wysiłku. Docieramy na szczyt, gdzie stoi tablica zapisana chińskimi znakami, mówiąca o tym, że tu przebiegała granica Peakche. Siedzimy na skale, a obok nas przechodzą rzesze amatorów wspinaczki, często zbiegając po stromej i wąskiej zarazem skale, jakby byli na bieżni.

Teść wzywa do siebie Łukasza, wyjaśnia mu co widać ze szczytu, opowiada o dawnej granicy. W końcu jednak schodzimy w dół, po wejściu do lasu, widzimy tylko ścieżkę prowadzącą w dół i otaczającą nas zieleń.






Na dole ponownie bierzemy taksówkę i jedziemy do restauracji. Z artykułów wyciętych z różnych koreańskich jak i japońskich gazet, a wiszących w hallu tegoż lokalu, wnioskuję, że nie jest to jakaś podrzędna knajpka, gdzie można zjeść tani kimbab. Ściągamy buty, siadamy przy niskim stoliku na poduszkach, po paru minutach przynoszą nam obiad, na który składa się zupa podobna do naszego kapuśniaka, jakaś ryba i mnóstwo przystawek tak, iż cały stół jest nimi zastawiony. Teść co jakiś czas zwraca się do Łukasza i wyjaśnia mu nazwy potraw, mówi o tradycyjnych damskich skarpetach wiszących na ścianie lokalu jako dekoracja, czy też poucza jak należy się zachowywać w Korei. Najbardziej zapada mi w pamięć to, że po skończeniu posiłku należy podziękować temu, któremu zawdzięcza się to pożywienie. W naszym przypadku jest to znajomy ojca Gowoon, który płaci za obiad.

Rozkoszując się jedzeniem słyszę, że klient siedzący obok za kotarą jak wyraża kelnerce swoje niezadowolenie. Jeśli dobrze rozumiem, odnosi się ono do jakości produktów. Niedługo kelnerka przychodzi w towarzystwie kierownika restauracji, który siada na ziemi obok mającego wątpliwości klienta i wysłuchuje z powagą jego uwag. Następnie przeprasza za niedogodności i obiecuje, że to się nie powtórzy. Nie słyszę już dalszego ciągu tej dość ciekawej rozmowy, gdyż zjawiają się nowi ludzie zagłuszając konwersację za kotarą.

Po posiłku znowu wsiadamy do taksówki i przejeżdżamy około 2 kilometry, by wysiąść przed wejściem do stacji do metra. Jedziemy razem aż do tej samej stacji, na której wcześniej się spotkaliśmy. Tutaj się rozdzielamy i wraz z Łukaszem wsiadamy w inny pociąg jadący na nasze Hwarangdewo. Już w wagonie zauważamy, że wzbudzamy zainteresowanie grupy dziewcząt, które robią różne podchody by tylko się do nas zbliżyć, a w sumie to do Łukasza, by to on pojawia się w rozmowie prowadzonej przez rozentuzjazmowane nastolatki. Co dwie stacje jedyna siedząca z tej grupy dziewczyna udostępnia swoje miejsce koleżance, by ta również mogła patrzeć w naszą stronę bez odwracania głowy. Niestety dziewczyny zdają się nie mieć skończonych jeszcze 18 lat.







Wysiadamy na naszej stacji i kierujemy się w stronę naszego skromnego mieszkania. Droga w jednym miejscu pnie się ostro pod górę. Tam mija nas na skuterze dostawca jedzenia z pobliskiej restauracji, by zaraz z przeciwnej strony nadjechał samochód, co zmusza nas do zejścia na bok. Idąc tak właśnie razem, mówię do Łukasza: „Rzeczywiście, twój teść to spoko gość…”

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Czemu bnic nowego nie piszesz?...